sobota, 28 lutego 2009

Góry w centrum miasta


Dzisiaj spędziłam prawie cały dzień ze współlokatorką, bo jakoś wcześnie nie było na to czasu. Najpierw poszłyśmy na lunch do tajskiego baru. Było pyszne ale strasznie pikantne i teraz mnie trochę brzuch boli.
Potem ze znajomą Tajwanką Tanią pojechałyśmy na flower market, gdzie można kupić przeróżne kwiaty, krzewy i drzewa. Widziałam nawet 80-letnie drzewo w doniczce. Miało z 15m wysokości, nie wiem jak je tam przetransportowali. Poza tym były różne pamiątki ręcznie robione, mnóstwo typowych chińskich drobiazgów. Laura szukała prezentu dla mamy, bo jutro cała jej rodzina przyjeżdża ją odwiedzić i jej mama ma urodziny.
Po południu Tania zabrała nas na niewielki szczyt w okolicach Taipei 101 czyli praktycznie w centrum miasta. Chyba nazywa się Elephant Mountain, albo coś podobnego. Musiałyśmy się tam wspiąć po schodach. Dziwny sposób chodzenia po górach. Z góry rozlegał się widok na miasto, znaczy rozlegałby się gdyby nie mgła. Wieżowiec Taipei 101 do połowy był ukryty w chmurach i musiałyśmy się trochę namęczyć żeby zrobić mu zdjęcie w całości.
Wspominałam dziewczynom, że chcę sobie kupić bluzkę jedwabną, taką typowo chińską. Normalnie są one strasznie drogie, więc myślałam raczej o podróbce niejedwabnej, takiej jak widziałam w Hongkongu. Jednak zupełnie przypadkiem znalazłyśmy sklep z takimi właśnie ciuszkami. Początkowo ceny mi się nie spodobały. Za bluzkę trzebaby zapłacić ok 1200TWD czyli 120zł, a za sukienkę conajmniej 2000TWD (200zł). Nie wiedziałam jednak, że w sklepach można negocjować ceny :-) Pani bardzo zachęcała mnie do przymierzenia. Dzięki Tajwańskiej koleżance udało się wynegocjować bardzo korzystny „deal”. Ekspedientka powiedziała, że jeśli mi się bluzka podoba to moge zapłacić ile chcę. Tłumaczyła, że właściciel daje im wolną rękę w negocjowaniu cen i mogą je dostosować do klienta. Trochę głupio się czułam, z jednej strony nie chciałam zapłacić zbyt dużo, ale z drugiej strony nie wiedziałam jaka cena jest odpowiednia. Teoretycznie bluzka była za 1200TWD, ale mieli 20% wyprzedaż. Zaproponowałam cenę 700TWD, a pani jeszcze mi opuściła na 600. Czyli właściwie zapłaciłam ponad połowę mniej niż pierwotna cena. Zastanawia mnie tylko jaka jest naprawdę wartość takiej bluzki, skoro im się opłaca obniżyć cenę tak nisko i jeszcze na tym mają zysk :)
Teraz właśnie skończyliśmy oglądać w TV program Super Idol, nagranie z poprzedniego tygodnia na którym byliśmy i chyba jutro zaczniemy rozdawać autografy :) Siedzieliśmy na widowni w dość widocznym miejscu i bardzo często było widać nasze białe twarze i blond włosy. Trzeba było pojechać aż to Tajwanu żeby pojawić się w telewizji:)
Idę spać bo jutro pobudka o 7 i wycieczka na północ.


Taipei 101 z głową w chmurach. Jak narazie najwyższy budynek na świecie.

Pierwsza fotka ze współlokatorką Laurą.

Flower market, przystrojone bambusy.


piątek, 27 lutego 2009

Polowanie na rowery

Kampus naszej uczelni jest ogromny i posiada praktycznie wszystko niezbędne do życia. Właściwie możnaby tutaj żyć bez wychodzenia na zewnątrz. Jak na złość nasz akademik i budynek College of Management, w którym mamy większość zajęć, znajdują się na dwóch przeciwległych końcach i dreptanie tam, zwłaszcza kilka razy dziennie jest bardzo uciążliwe. Dlatego też głównym środkiem lokomocji na kampusie jest rower. Codziennie alejkami kampusowymi mkną tysiące rowerów i czasami rodzi się pytanie jak to możliwe, że nie ma tutaj wypadków, skoro oni nie przestrzegają żadnych zasad ruchu drogowego.
W końcu i ja zostałam właścicielką wspomnianego pojazdu, a zdobycie go było ciekawą przygodą. Oczywiście można było iść do sklepu i kupić nowy rower za ok 1800 TWD, czyli ok 180PLN, ale po co skoro używany rower można kupić za 40 zł. Problem tylko w tym, że trzeba wstać bardzo wcześnie.
Uczelnia co jakiś czas organizuje giełdę używanych rowerów. Cena każdego z nich wynosi 400 dolarów tajwańskich (40zł), a warunki zakupu to „kto pierwszy ten lepszy”. Kolejka chętnych do kupna roweru zaczyna się ustawiać w środku nocy. My tego dnia wstaliśmy o 4 rano i przed 5 dotarliśmy na miejsce. Musieliśmy czekać do 7, ponieważ wtedy otworzyli „sklep” i zaczęli wydawać numerki. Czas oczekiwania upłynął dość szybko, gdyż byliśmy dobrze przygotowani. Zaopatrzyliśmy się w syrop z rogów renifera, napój 25-procentowy, używany tutaj jako syrop. I tak sobie czas płynął przy syropie z Coca-colą:) O 7 otrzymaliśmy w końcu numerki. Dzięki temu, że byliśmy tam tak wcześnie dostaliśmy numery 68-71, czyli 67 osób było tu jeszcze wcześniej niż myJ Łącznie było ponad 400 osób, więc można powiedzieć, że byliśmy w czołówce. Cała zabawa polegała na tym, że wpuszczali nas do magazynu z rowerami po 10 osób i mieliśmy sobie wybrać wehikuł, który nam odpowiada. Mój wybór nie okazał się zbyt trafny, gdyż po przejechaniu kampusu zaczął spadać łańcuch. Nie miało sensu ciągłe naprawianie go, bo i tak po 50 metrach znowu spadał. Chciałam wymienić rower, ale okazało się, że wszystkie już zostały sprzedane, więc jedynie naciągnęli łańcuch i póki co nie spada. Mam nadzieje, że do końca semestru będzie działał.

Zwłoki na płocie...zjawisko napotkane na kampusie o 4 nad ranem.


Studenci żądni rowerów.


Czekamy i jest nam wesoło.

Trochę niewyraźnie dziś wyglądasz. No cóż, jest 5 rano.

Dotrwaliśmy do świtu.

Poniżej zdjęcia mojego wehikułu, zwanego tutaj popularnie 自行車 (zì xíng chē) czyli dosłownie "samochodzący pojazd" lub 單車 (dān chē) czyli "pojedynczy samochód"...
Jest strasznie zardzewiały, ma trochę krzywe koło i ciągle skrzypi, ale za 40zł nie należało się spodziewać kokosów. Dokupiłam nawet koszyk, przez co jego wartość wzrosła o 30% :)



Plakietka rejestracyjna, w którą musi być zaopatrzony każdy rower poruszający się po kampusie. Posiada kod kreskowy z naszym numerem studenta, więc jeśli źle zaparkuję i rower zostanie odholowany, dostanę emaila z informacją gdzie go odebrać.

Tajwański Super Idol

Pewnego dnia w zeszłym tygodniu Angela, Australijka tajwańskiego pochodzenia, zaproponowała ciekawy sposób na spędzenie soboty.


Znajomy jej znajomego występuje w eliminacjach do tutejszego "Idola" i akurat tego dnia miało być nagranie z jego udziałem. Okazało się, że wstęp na widownię jest otwarty dla każdego i darmowy, więc postanowiliśmy się wybrać. Angela i Jerome byli przygotowani profesjonalnie. Przynieśli transparenty z napisami "BENJI", bo tak miał na imię "nasz" idol. Tak wogóle to jest to Amerykanin, który chce zrobić karierę rockową w Tajwanie. Był jedynym nieskośnookim spośród występujących. Zaś nasz czwórka wraz z 2 Szwajcarami to jedyni nieskośnoocy na widowni.


Ta przygoda zajęła nam cały dzień. Zanim zaczęło się nagranie musieli nas pousadzać wg tego kto komu kibicuje. Później w trakcie występu danego kandydata kamera była kierowana na jego "fanów". My zostaliśmy uznani za fanów Benjamina, którego pierwszy raz w życiu widzieliśmy.


Całe nagranie trwało około 4 godzin i przez cały ten czas musieliśmy siedzieć na twardych siedzeniach i nie wolno było wychodzić. Generalnie było bardzo zabawnie, zwłaszcza gdy prowadzący coś do nas mówił, a kamera zmierzała w naszym kierunku. Oczywiście wszystko prowadzone było po chińsku, więc nic nie rozumieliśmy. Jedynie czasami Angela i inna Tajwanka nam tłumaczyła o co chodzi.


Ogólnie nieźle się bawiliśmy, a za tydzień być może zobaczymy się w telewizji :)

Scena, na żywo wygląda dość prymitywnie, ale w telewizji całkiem nieźle.

W oczekiwaniu na nagranie.

Początki na Tajwanie

Mam małe opóźnienie w aktualizacjach więc postaram się szybciutko i zwięźle opisać pierwsze tygodnie na Tajwanie.

Taipei 101, póki co najwyższy budynek świata, chociaż znacznie wyższe są już w trakcie budowy.
Każdego dnia tygodnia jest oświetlony na inny kolor. To zdjęcie zrobiłam w piątek, dlatego jest niebieski.

Powoli sie aklimatyzujemy w naszym nowym mieście, Taipei.
Ostatnie 2 tygodnie spędziliśmy na wybieraniu przedmiotów, co wcale nie było łatwym zadaniem. Okazało się, że niektóre przedmioty, które teoretycznie miały być prowadzone po angielsku, będą po chińsku. Np. ja chciałam być ambitna i wybrać rachunkowość zaawansowaną, ale niestety pani prowadząca ostudziła mój zapał i poinformowała mnie, że bedzie tłumaczyć wszystko po chińsku, bo jej zdaniem jest to przedmiot bardzo trudny i po angielsku studenci mogą nie zrozumieć.
Musiałam więc zrezygnować. W rezultacie wybrałam 3 przedmioty, z tego tylko jeden związany z moim kierunkiem, ale coż przynajmniej pouczę się o polityce gospodarczej Azji poludniowo-wschodniej :) W każdym razie jeszcze do końca tygodnia możemy mamy czas na decyzje, więc można jeszcze zmienić zdanie.

Taipei przywitało nas prześliczną pogodą. Przez pierwsze kilka dni temperatura dochodziła do 30 stopni i było bardzo słonecznie. Niestety w ostatnich dniach się popsuła i spadła nawet do 16 stopni i kilka razy padał deszcz.

Zdążyliśmy już zaliczyć wypad na imprezę. W środy jest tutaj tzw."ladies night" czyli dziewczyny mają wszędzie wstęp za darmo. Ale żeby „nasi” chłopcy nie czuli się pokrzywdzeni wybralismy się do klubu gdzie pierwsze 400 osób wchodzi za darmo i dostaje jeszcze 4 drinki za darmo. Oczywiście trzeba przyjść odpowiednio wcześnie i odstać swoje w kolejce, ale czego się nie robi żeby zaoszczędzić :)

Byliśmy juz też na 2 lekcjach chińskiego. Przez 3 godziny, bo tyle trwają zajęcia, uczyliśmy się wymawiać różne sylaby. Oni tutaj mają 4 tony i w zależności od akcentu ten sam wyraz może mieć 4 znaczenia. Póki co nie dostrzegam specjalnie
różnicy między tymi tonami, ale chyba trzeba sobie dać trochę czasu:)

W akademiku na naszym piętrze mieszkają sami studenci z wymiany, ale większość stanowią ABC lub CBC (czyli Amerykanie lub Kanadyjczycy pochodzenia chińskiego, więc też skośnoocy tyle że mieszkający w Stanach lub Kanadzie). Ja mieszkam z Niemką, która na na imię Laura, tak jak moja hiszpańska współlokatorka z Erasmusa. Chyba jestem skazana na Laury :) A jej nazwisko to Wilczek, ma polskie pochodzenie, ale jej dziadkowie wyjechali z Polski w czasie wojny więc nie mówi po polsku i nigdy w Polsce nie była.

Jeśli chodzi o jedzenie to cały czas eksperymentujemy. Są tu tzw night markets, czyli targi z typowym jedzeniem, gdzie można skosztować przeróżnych "smakołyków". Jak narazie nie skusiliśmy się na grilowane kurze łapki, ale jeszcze wszystko przed nami :)
Dużo potraw jest z tofu, co mi średnio smakuje, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Generalnie każdy posiłek to nowa przygoda. Ostatnio chciałam się napić herbaty i zamówiłam plum green tea, mysląc że będzie to pyszna herbata śliwkowa. Ale niestety okazała się słona i miała smak płynu do mycia naczyń. No cóż, człowiek uczy się na błędach. Życie byłoby nudne bez takich przygód :)

Pierożki, bardzo popularne na nocnych targach i całkiem smaczne.

A to "coś" już nie tak smaczne. Wygląda obrzydliwie i tak też smakuje. Słowa Rafała bardzo trafnie określają smak i wygląd tego czegoś, ale nie nadają się, aby je publicznie cytować :)

Truskawki i pomidory ze śliwkami oblane karmelem. Okazuje się, że pomidory na słodko też mogą byc dobre.

Pan przygotowujący smażone noodle.

środa, 25 lutego 2009

Macau 10-11 luty

Na promie znowu spotkaliśmy Remy’ego, więc dołączył do nas i zwiedzaliśmy razem.
Z przystani promowej do hostelu, w którym mieliśmy rezerwację pojechaliśmy darmowym shuttle busem przeznaczonym dla gości hotelu Lisboa, który mieści się niedaleko naszego hostelu. Użyliśmy pretekstu zrobienia rezerwacji hotelowej na miejscu, jednak tam okazało się, że niestety nie mają pokoi czteroosobowych więc musieliśmy pożegnać się z bardzo miłymi lokajami i udać się do taniego hostelu. A tak swoją drogą noc w tym czterogwiazdkowym hotelu kosztowała 500zł za pokój dwuosobowy, więc gdyby nie to że mieliśmy już zarezerwowany 5 razy tańszy hostel, może byśmy się skusili na ten luksus:)
W hostelu niestety nie było windy a mieszkaliśmy na 3 piętrze, więc musieliśmy dźwigać nasze dwudziestokilogramowe walizki. Po zakwaterowaniu udaliśmy się na zwiedzanie. Główne punkty tego dnia to: rynek, ruiny katedry św. Pawła, muzeum Macao i oczywiście kasyna. Macao było kiedyś kolonią portugalską i nadal posiada dość europejski charakter. Podobno jest nazywane najbardziej europejskim miastem w Azji.


W muzeum poznaliśmy 2 Koreanki. Znaczy Adam poznał, bo poprosiły go o zrobienia zdjęcia, a jak się zorientował, że są z Korei zaczął z nimi po koreańsku rozmawiać. Wspominam o nich dlatego, że później tego samego dnia spotkaliśmy je w kasynie. Okazało się, że miały problem z rezerwacją w hotelu i nie mają gdzie zostać na noc. Zaproponowaliśmy im więc, że możemy zapytać o miejsce w naszym hostelu. Znalazło się 1 wolne łóżko, a jako, że dziewczyny były drobne, jak większość Azjatek to bez problemu się w nim zmieściły. Na pewno potem opowiadały rodzicom jak to zamiast w luksusowym hotelu wylądowały w tanim hostelu:)


Largo do Senado-główny plac w Macau.

Ruiny St. Paul’s Cathedral

Rynek nocą


Pozostałości po obchodach chińskiego nowego roku.

Oczywiście skosztowaliśmy też miejscowych przysmaków. Jednym z nich były płaty mięsa, chyba wędzone i przyprawione na różne sposoby. Na ulicach sprzedawcy zachęcali do kupna i dawali małe kawałeczki na spróbowanie.

Mięsko, wygląda nienajlepiej, ale całkiem nieźle smakuje.

Wieczorem pożegnaliśmy się z Remy’m, który następnego dnia rano miał samolot z Hong Kongu do Sydney. Następnie udaliśmy się wygrywać miliony w kasynie. Wybraliśmy najbardziej reprezentacyjne Casino Grand Lisboa, to z czymś jakby wachlarz na szczycie. Niestety milionów nie wygraliśmy, ale przez 3 godziny bawiliśmy się wyśmienicie. Każdy kupił kupony za 10 dolarów hongkońskich (ok.5 PLN) i graliśmy na maszynach. Co jakiś czas udało się coś wygrać, ale zaraz po tym znowu przegrać, więc zabawa trwała. A najlepsze w tym były darmowe drinki. Pomiędzy grającymi chodziły kelnerki i oferowały darmowe napoje alkoholowe i niealkoholowe oraz przekąski. Podsumowując wyszliśmy więc na plus:)


Kasyno Grand Lisboa



Fontannowe tańce przy jednym z kasyn

Ekipa zwiedzająca Macao.

Następnego dnia wybraliśmy się na wybrzeże do takiego niby parku rozrywki, czy nie wiem jak to nazwać. Były tam wybudowane różne dziwne budynki i mnóstwo restauracji oferujących jedzenie z różnych stron świata. Później weszliśmy na niewielkie wzgórze, zobaczyć miasto tym razem z góry.
Nie zdążylismy już wjechać na Macao Tower, bo mieliśmy o 19 samolot do Taipei, a nieciekawie byłoby gdybyśmy sie na niego spóźnili.
Na szczęście nie spóźniliśmy się i dotarliśmy do Taipei. Nie obyło się bez niespodzianek. W samolocie pojawiły się problemy techniczne i wystartowaliśmy z godzinnym opóźnieniem. To spowodowało, że nasi buddies (studenci tajwańscy, którzy mają się nami opiekować w czasie studiów na Tajwanie) musieli na nas czekać na lotnisku w Taipei dosyć długo. No ale w końcu dolecieliśmy i zaczęliśmy kolejną przygodę pt. ”studia na National Taiwan University i życie na Tajwanie”, ale o tym w następnych postach.


Po lewej Macao Tower, po prawej Casino Grand Lisboa.

W Macao też mają riksze :-)

Suszenie ryb na słońcu

Widok na Macao.
Więcej fotek z Macao tutaj

wtorek, 24 lutego 2009

Hong Kong 7-10 luty

Pierwszym przystankiem w Azji stał się Hong Kong (nie licząc Pekinu, gdzie mieliśmy przesiadkę, ale nic poza lotniskiem nie widzieliśmy).

Widok z samolotu przed lądowaniem w Hong Kongu.


Pierwsze wrażenia były szokujące. Zatłoczone ulice, wszędzie sami skośnoocy, chińskie napisy i charakterystyczny okropny zapach. Z lotniska do centrum, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, dojechaliśmy autobusem i w trakcie wysiadania przeżyliśmy pierwszy szok. Nasz autobus został niemal zaatakowany przez osobników pochodzenia arabskiego, którzy od razu dostrzegli białych turystów i za wszelką cenę chcieli nam zaoferować nocleg w jednym z ich „wspaniałych” hoteli. Nie pomogły tłumaczenia, że mamy juz rezerwacje i nie jesteśmy zainteresowani. W końcu udało się odnaleźć nasz hostel, który, jak większość tanich noclegowni, mieścił się w Chungking Mansions, olbrzymim wieżowcu-labiryncie. Przewodniki turystyczne nazywają go „zmorą każdego turysty przybywającego do Hong Kongu” i rzeczywiście coś w tym jest. W jednym budynku zlokalizowanych jest kilkadziesiąt hosteli i tanich hoteli.




Nasz czteroosobowy pokój z „dużymi” łóżkami okazał się klitką o wymiarach ok. 2 x 2m z łazienką, w której na niecałym metrze kwadratowym zmieszczono prysznic, umywalkę i toaletę. Pozornie niemożliwe, ale „pozory mylą”. Jak widać na załączonym obrazku nie ma rzeczy niemożliwych.


Pomysłowe wykorzystanie przestrzeni w łazience. Można jednocześnie brać prysznic i załatwiać inne potrzeby :-)




Pierwszy dzień, a właściwie popołudnie, upłynęło na zwiedzaniu okolicy w której mieszkaliśmy czyli półwyspu Kowloon, skąd rozlega się świetny widok na wyspę Hong Kong ze wszystkimi jej wieżowcami. Najpiękniej jest w nocy, kiedy wszystkie budynki są kolorowo oświetlone.

Wyżej widok na wyspę Hong Kong o zmierzchu, a niżej to samo „by night”.


Dzień drugi 8 luty: wyprawa na wyspę Hong Kong.
Z półwyspu Kowloon na wyspę Hong Kong można dostać się promem, lub metrem. Szybciej jest metrem, ale na promie można podziwiać widoki, więc wybraliśmy. Przy wyjściu z promu-pierwsza niespodziankaJ Nagle poczułam klepanie po plecach i gdy się odwróciłam zobaczyłam znajomego Francuza-Remy’ego. Poznaliśmy się w Hiszpanii, gdzie mieliśmy praktykę w tej samej firmie. Teraz on też wybierał się na wymianę do Australii i postanowił zrobić sobie kilkudniową przerwę w Hong Kongu. I tak zupełnie przypadkiem wpadliśmy na siebie na ulicy. Świat rzeczywiście jest mały.

Dowód na to, że świat jest bardzo mały...znajomy Francuz spotkany przypadkowo w Hong Kongu:)

Remy miał akurat tego dnia inne plany, więc się umówiliśmy na wieczór i udaliśmy się na zwiedzanie wyspy. Poza wieżowcami , główną atrakcją na wyspie jest Victoria Peak, szczyt z którego rozlega się widok na całe miasto. Można się tam dostać kolejką linową, która jedzie pod bardzo ostrym kątem i trzeba się mocno trzymać, żeby nie przelecieć przez szybę. Do stacji kolejki dojechaliśmy najdłuższymi na świecie ruchomymi schodami (ponad 700m długości). Składają się one z kilku części, więc w trakcie jazdy można zejść. Rano od 6 do 10 schody jadą w dół, aby ludzie mieszkający na wzgórzach mogli się dostać do pracy w wieżowcach, zaś po 10 zaczynają jechać w górę. Cała wycieczka trwa kilkanaście minut.
Na szczycie udaliśmy się na spacer, aby obejrzeć widoki ze wszystkich stron. Poniżej kilka fotek.



Kuweta dla psów, bo przecież piesek nie może robić kupy gdzie popadnie.

Na dół zeszliśmy pieszo, pokręciliśmy się po wąskich uliczkach, chcieliśmy wyjechać na górę któregoś z wieżowców, ale wszystko było zamknięte. Może dlatego, że była to niedziela, albo że było już późno.

Codziennie o 20 odbywa się pokaz świetlny. Wszystkie wieżowce oświetlane są wtedy kolorowymi światłami i przez kilka minut migają, zmieniają kolory itp. Trochę źle to zaplanowaliśmy, właśnie w tym czasie znajdowaliśmy się na wyspie, a zdecydowanie lepszy widok musiał być z półwyspu.


Piętrowy tramwaj na ulicy Hong Kongu.

Po powrocie na Kowloon udaliśmy się na night market, czyli wynalazek typowo azjatycki. Jest to niby zwyczajny targ, ale odbywa się wieczorem. Można tam spróbować przeróżnych lokalnych specjałów, niektóre już na sam widok zniechęcają do spożycia. Ale niektóre są całkiem smaczne.


Night market, jedzonko.





Kolacja na night market, chicken noodles.

Bycie turystą w Hong Kongu może być uciążliwe. Trudno jest przejść ulicą nie będąc zaczepianym przez sprzedawców wszelkiego rodzaju podróbek, lub oferujących inne usługi. Wszędzie słychać okrzyki: „copy bags”, „copy watches, Rolex Rolex”. Trzeba nauczyć się przechodzić obok nich i nie zwracać uwagi na te okrzyki.

Ulice Hong Kongu nocą.



Dzień trzeci-9 luty: Wielki Budda i chińska wioska


Z samego rana (znaczy około południa, bo różnica czasu jeszcze się dawała we znaki i nie byliśmy w stanie się obudzić przed 12) wzięliśmy prom na wyspę Lantau, na której nawiasem mówiąc znajduje się lotnisko. Dopłynęliśmy do wioski Mui Wo, a stamtąd wzięliśmy autobus do Ngong Ping, gdzie znajduje się klasztor Po Lin i wielki posąg buddy. Jest on zrobiony z brązu, ma ok. 30m wysokości i siedzi sobie na wzgórzu. Wkoło jest mnóstwo innych buddyjskich posągów, a pod wzgórzem klasztor Po Lin.

Big Buddha

Klasztor Po Lin


Znowu klasztor Po Lin

Wnętrze klasztoru. W świątyniach ludzie składają jedzenie w ofierze.

Następnie udaliśmy się do wioski Tai O, miejsca już mniej turystycznego i bardzo dziwnego. Mieszkańcy budują sobie domy ze wszystkiego co się do tego nadaje. Większość z nich to domy na palach. Okolica wygląda bardzo obskórnie, ale najlepsze jest to, że w każdym domu, przez otwarte okno lub drzwi widać telewizor plazmowy, małe dzieci biegają z komórkami i oczywiście w każdym domu jest komputer. To się nazywa kraj taniej elektroniki.






Wieczorem do Kowloon’u wrócilismy metrem i znowu odwiedziliśmy night market.
Następnego dnia mieliśmy płynąć do Macau.



10 luty- świątynia Wong Tai Sin i Macau
Tego dnia wreszcie udało nam się wcześnie wstać. Spakowaliśmy bagaże, bo do 11.30 trzeba było się wymeldować z hostelu i poszliśmy zobaczyć świątynię Wong Tai Sin. Chyba mieli wtedy jakąś wielką uroczystość, bo w okolicach świątyni było masę ludzi. Na stoiskach kupowali kadzidełka i różne dziwne rzeczy. Powietrze było wypełnione dymem z tychże kadzidełek, który okropnie gryzł w oczy i nos. Momentami wogóle nie dało się oddychać. Ruchem kierowali ochroniarze i pokazywali wszystkich kierunek poruszania się, żeby nie tamować przejść. Żeby wejść do świątyni trzeba było nieco poczekać. Byliśmy jedynymi białymi w tym miejscu, więc wszyscy się na nas podejrzliwie patrzyli. W środku można było „zapytać” buddę o przyszłość przy pomocy drewienek, które rzuca się na ziemię. Wszystkie instrukcje byłu po chińsku, więc dla turystów, tylko dla wtajemniczonych buddystów.




Stoisko z kadzidełkami i innymi cudeńkami.

Wszędzie ten dym.

Zmęczeni dymnymi oparami wróciliśmy do hostelu, zabraliśmy bagaże i udaliśmy się do terminalu promowego, skąd popłynęliśmy do Macau.
Tutaj więcej zdjęć z Hong Kongu.