środa, 24 czerwca 2009

Egzamy, imprezy, pakowanie

Ostatni tydzień minął bardzo szybko. Miałam jeden egzamin, poza tym jeden take home exam, czyli coś jakby egzamin na wynos :)
Dostaliśmy pytania i 2 tygodnie na wysłanie odpowiedzi. Z jednej strony banał, ale z drugiej trzeba było poświęcić trochę czasu na napisanie tego.
Poza tym, jak to zwykle bywa przed wyjazdem, pakowanie, przygotowania do podróży i imprezy pożegnalne, bo ciągle ktoś wyjeżdża. Mnie też to czeka już za kilka dni i łezka się kręci w oku. Żal opuszczać kraj, w którym przeżyło się wspaniałe kilka miesięcy.
Póki co od niedzieli bawię się w przewodnika i oprowadzam rodzinkę po Tajpej.


Po egzaminie na starym kampusie z Ola, Adamem i Tonym (albo Antkiem, jak kto woli).


Stary kampus.


Po egzaminie wybraliśmy się na Chiang Kai-Shek Memorial Hall. Pogoda była prześliczna, ale strasznie gorąco.


National Concert Hall.








czwartek, 18 czerwca 2009

Karaoke i tajwański obiad

W końcu byłam na karaoke. Jest to rozrywka niezwykle popularna na Tajwanie. Młodzi ludzie zamiast chodzić do barów, chodzą sobie pośpiewać. Do jednego z KTV (bo tak się nazywa miejsce do śpiewania) wybrałam się z Eriką i kilkoma innymi osobami z akademika, którzy urządzili sobie taki wypad z nauczycielką chińskiego. Zabawa polega na tym, że wynajmuje się pokój ze sprzętem do karaoke, do tego dostaje się jedzenie i picie, i wszyscy po kolei śpiewają. Tajwańczycy biorą to bardzo poważnie. Nauczycielka bardzo się przejmowała śpiewaniem i naprawdę ładnie śpiewała. A my dobrze się bawiliśmy.

Poza tym ostatnio Vicenta zaprosiła nas na obiad do swojego mieszkania. Przygotowała masę pysznego jedzenia. Jak się okazuje Tajwańczycy umieją gotować, a jedzenie poza domem wynika z braku czasu.

U Vicenty w mieszkaniu.



sobota, 13 czerwca 2009

Kampusowe życie

Niektórzy narzekali, że na blogu brakuje opisów codziennego życia w Tajpej, ciągle tylko wycieczki i imprezy:) Dlatego teraz będzie o naszym kampusie i życiu na nim.

我很喜歡台大的
校園
我也喜歡我的宿舍國情所以我給你們他的照片

To tyle chińszczyzny :) Poniżej fotki z kampusu.

Główna brama do kampusu NTU.


Budynek administracyjny.


Biblioteka.


Aleja Palmowa z biblioteką w głębi.


Jeden z kilkudziesięciu tysięcy 台大的學生 (Táidà de xué shēng)




Fu bell i budynek administracyjny. Na początek i koniec zajęć zawsze rozlega się dzwonek, jak w podstawówce.
小小福 (xiǎo xiǎo fú) czyli "małe małe szczęście", zwane też beer garden. Miejsce na kampusie, gdzie znajduje się otwarty 24h 7eleven oraz ławki i stoliki, więc o każdej porze dnia i nocy można się wybrać np. na piwo.

Jeziorko zwane Drunken Moon Lake. Ciekawe skąd ta nazwa :-)


Kolejne jeziorko. Jak widać na kampusie jest dużo zieleni i wody.


Jeziorko obok naszego akademika, słynące z żab zakłócających ciszę nocną.


Tędy jeździmy na zajęcia.


Tędy też.

Budynek biblioteki od tyłu.


Centrum sportowe. W środku posiada m.in. basen kryty, siłownie itp.


Miejsce, w którym ostatnio spędzam sporo czasu: basen odkryty, ma 50m długości i jest prawie zawsze pusty, bo Tajwańczycy boją się słońca.


Budynek 1 College of Management, tutaj mam zajęcia.

Budynek 2 College of Management, tutaj nie mam zajęć.


我們的中文的老師 (wǒ men de Zhōng wén de lǎo shī) czyli nasza wspaniała pani od chińskiego.



Poniżej kilka fotek z dachu akademika.






A to już na dole nasz akademik od przodu.

Od tyłu.

Od środka.
Drugie piętro, czyli piętro dla studentów międzynarodowych. Jedno z dwóch mieszanych pięter w tym budynku. Pozostałe piętra są "jednopłciowe" i osobnicy płci przeciwnej wstępu tam nie mają.
Właśnie na tymże drugim piętrze znajduje się pokój o numerze 231, w którym mam przyjemność sobie pomieszkiwać, a który wygląda tak:

To na górze to moje łóżko. Spotkał mnie zaszczyt spania na górze i związanej z tym codziennej spinaczki po drabince.

Biurka, przepraszam za bałagan :)

Łóżko Laury.

Stołówka w akademiku i nasza kochana 小米 (Mała Mi), która dba o nasze brzuszki i nigdy nie przestaje się uśmiechać.

A to ostrzeżenie napotkane na jednej z palm w Alei Palmowej, bo przecież liście palmowe są bardzo niebezpieczne.



poniedziałek, 8 czerwca 2009

Taipei 101

Po 4 miesiącach przygotowań i czekania na odpowiednią pogodę (bo przecież jeszcze dużo czasu nam zostało:-)) w końcu wyjechaliśmy na górę Taipei 101. Póki co jest on uznawany za najwyższy budynek na świecie, chociaż wyższe są już w budowie. Jak nazwa wskazuje ma 101 pięter i 508m wysokości.
Jak już o rekordach mowa to posiada także najszybszą na świecie windę, która w 37 sekund wyjeżdża na 89 piętro i rozpędza się do 1010m/min.
Wyjechać można na 89 piętro, a stamtąd na 91, gdzie znajduje się otwarty taras widokowy, trzeba wyjść schodami.
Wyglądem ma przypominać pęd bambusa :-)
Z innych ciekawostek to jest tam jeszcze gigantyczna kula ważąca ponad 600 ton, która ma zapobiegać nadmiernym odchyleniom od pionu.
Aha i jeszcze jest budynkiem najlepiej przystosowanym do trzęsień ziemi, które są tutaj bardzo częste.
Czyli ogólnie wszystko the best.


Zachód słońca nad Tajpej. Widok z 91 piętra.



A to już na dole.


Więcej fotek tutaj




poniedziałek, 1 czerwca 2009

Kenting i Kaohsiung

W ostatni czwartek był Dragon Boat Festival i 2 dni wolne od pracy z tego powodu.
Dlatego wybraliśmy się z Ines i Vicentą na południe do Kenting i Kaohsiung.
Dawno tak dużo nie gadałam po hiszpańsku :) i nawet trochę po chińsku. Jak to Adam stwierdził najlepiej uczyć się chińskiego na takich wypadach, w praktyce.
Wyjechaliśmy w środę w nocy, tak że rano dotarliśmy na miejsce. W pierwszy dzień pogoda nie dopisała, prawie cały dzień padało, ale podobno co roku tak jest, że w Dragon Boat Festival pada deszcz.
Wypożyczyliśmy skutery, przeszliśmy ekspresowy kurs jazdy :) Na początku jeździłam z Ines, ale poźniej odważyłam się prowadzić i baaaaaardzo mi się podobało.
Toto, znajomy Vicenty, dobrze znający Kenting, sprawdził się w roli przewodnika. Pokazał nam ciekawe miejsca, chociaż niewiele ich było, bo jest to małe miasteczko służące głównie do plażowania :)
Zobaczyliśmy plażę skalistą i piaszczystą. Pojeździliśmy na gokartach w deszczu, skutkiem czego były błotne piegi na twarzy i ubraniach. Ale było zabawnie.
Wieczorem oczywiście night market, bo bez tego nie byłoby tajwańsko :) Tam jak zwykle mnóstwo "przysmaków", z których większości nie jedliśmy. Ale musze się pochwalić, że kurze łapki spróbowałam.
Drugiego dnia pogoda już była taka jakiej oczekiwaliśmy. Na plaży spotkaliśmy więcej znajomych Vicenty. Po plaży znowu na gokarty, a później wzdłuż wybrzeża na samo południe Tajwanu.

Z Ines i Vicentą. W końcu nas zmusili do wspólnego zdjęcia :)

Brudasy po gokartach.

Jeżowiec wyłowiony przez Toto.

Vicenta-modelka.

On the road again...

Toto nas zabrał w miejsce gdzie z ziemi wydobywa się gaz ziemny i można sobie robić popcorn. Oczywiście niezbędny ekwipunek można kupić na miejscu. Jacy oni pomysłowi :)

Mój pierwszy w życiu ślimak :) Smakowity, trzeba przyznać.

Szaleństwa na torze...

Szaleństwa na drodze...

Mój nowy wehikuł.

Zatłoczona plaża w Kenting.

Następnego dnia rano znowu wybraliśmy się na wybrzeże, a później oddaliśmy skutery i pojechaliśmy do Kaohsiung.
Ines pochodzi z tego miasta więc tym razem ona była przewodnikiem. Zaprosiła nas do swojego domu, poznaliśmy jej rodziców i babcię, która mówi tylko po tajwańsku. Więc nawet nasza uboga znajomość chińskiego się tu nie przydała. Rodzinka bardzo miła. Po raz pierwszy byłam w tajwańskim mieszkaniu. Wrażenia troche mieszane. Nie była to taka mała klitka jaką sobie wyobrażałam, ale tak jakoś dziwnie. Strasznie ciemno, bo okno wychodzi na jakiś balkon zastawiony rupieciami. Wogóle wszystko takie niezadbane, ale już się przyzwyczaiłam do tego, że Tajwańczycy nie dbają o to w jakich warunkach mieszkają. W sumie nie ma się co dziwić, skoro tyle czasu spędzają w pracy i nie mają czasu, żeby się cieszyć ślicznym mieszkankiem.


Z rodziną Ines.

Oczywiście znowu byliśmy na night market, a później pojechaliśmy nad rzekę zwaną Love River, gdzie skonsumowaliśmy wino przywiezione przez Ines. Ines pracuje w firmie importującej wino z Hiszpanii i ma "nieograniczony" dostęp do tego trunku :)
Wieczorem Rafał musiał nas opuścić i wrócić do Tajpej, więc zostaliśmy w piątkę.
Następnego dnia spotkaliśmy więcej znajomych Ines i popłynęliśmy na wyspę Cijin. Zjedliśmy tam pyszny lunch z owoców morza i po raz pierwszy udało mi się spróbować żabie udka. Kolejny przysmak zaliczony :)

Stół zastawiony seafood'em.



Do kupienia oczy rybne. Podobno dobre na zupę.



Różne "pyszności", tu akurat kacze głowy.


Kurze łapki.

Tajwańczycy chyba bardzo chcieliby być w Unii :) Tylko jaki kraj unijny ma taki symbol ? Czyżby Japonia? :-)

Mas fotos aqui