poniedziałek, 1 czerwca 2009

Kenting i Kaohsiung

W ostatni czwartek był Dragon Boat Festival i 2 dni wolne od pracy z tego powodu.
Dlatego wybraliśmy się z Ines i Vicentą na południe do Kenting i Kaohsiung.
Dawno tak dużo nie gadałam po hiszpańsku :) i nawet trochę po chińsku. Jak to Adam stwierdził najlepiej uczyć się chińskiego na takich wypadach, w praktyce.
Wyjechaliśmy w środę w nocy, tak że rano dotarliśmy na miejsce. W pierwszy dzień pogoda nie dopisała, prawie cały dzień padało, ale podobno co roku tak jest, że w Dragon Boat Festival pada deszcz.
Wypożyczyliśmy skutery, przeszliśmy ekspresowy kurs jazdy :) Na początku jeździłam z Ines, ale poźniej odważyłam się prowadzić i baaaaaardzo mi się podobało.
Toto, znajomy Vicenty, dobrze znający Kenting, sprawdził się w roli przewodnika. Pokazał nam ciekawe miejsca, chociaż niewiele ich było, bo jest to małe miasteczko służące głównie do plażowania :)
Zobaczyliśmy plażę skalistą i piaszczystą. Pojeździliśmy na gokartach w deszczu, skutkiem czego były błotne piegi na twarzy i ubraniach. Ale było zabawnie.
Wieczorem oczywiście night market, bo bez tego nie byłoby tajwańsko :) Tam jak zwykle mnóstwo "przysmaków", z których większości nie jedliśmy. Ale musze się pochwalić, że kurze łapki spróbowałam.
Drugiego dnia pogoda już była taka jakiej oczekiwaliśmy. Na plaży spotkaliśmy więcej znajomych Vicenty. Po plaży znowu na gokarty, a później wzdłuż wybrzeża na samo południe Tajwanu.

Z Ines i Vicentą. W końcu nas zmusili do wspólnego zdjęcia :)

Brudasy po gokartach.

Jeżowiec wyłowiony przez Toto.

Vicenta-modelka.

On the road again...

Toto nas zabrał w miejsce gdzie z ziemi wydobywa się gaz ziemny i można sobie robić popcorn. Oczywiście niezbędny ekwipunek można kupić na miejscu. Jacy oni pomysłowi :)

Mój pierwszy w życiu ślimak :) Smakowity, trzeba przyznać.

Szaleństwa na torze...

Szaleństwa na drodze...

Mój nowy wehikuł.

Zatłoczona plaża w Kenting.

Następnego dnia rano znowu wybraliśmy się na wybrzeże, a później oddaliśmy skutery i pojechaliśmy do Kaohsiung.
Ines pochodzi z tego miasta więc tym razem ona była przewodnikiem. Zaprosiła nas do swojego domu, poznaliśmy jej rodziców i babcię, która mówi tylko po tajwańsku. Więc nawet nasza uboga znajomość chińskiego się tu nie przydała. Rodzinka bardzo miła. Po raz pierwszy byłam w tajwańskim mieszkaniu. Wrażenia troche mieszane. Nie była to taka mała klitka jaką sobie wyobrażałam, ale tak jakoś dziwnie. Strasznie ciemno, bo okno wychodzi na jakiś balkon zastawiony rupieciami. Wogóle wszystko takie niezadbane, ale już się przyzwyczaiłam do tego, że Tajwańczycy nie dbają o to w jakich warunkach mieszkają. W sumie nie ma się co dziwić, skoro tyle czasu spędzają w pracy i nie mają czasu, żeby się cieszyć ślicznym mieszkankiem.


Z rodziną Ines.

Oczywiście znowu byliśmy na night market, a później pojechaliśmy nad rzekę zwaną Love River, gdzie skonsumowaliśmy wino przywiezione przez Ines. Ines pracuje w firmie importującej wino z Hiszpanii i ma "nieograniczony" dostęp do tego trunku :)
Wieczorem Rafał musiał nas opuścić i wrócić do Tajpej, więc zostaliśmy w piątkę.
Następnego dnia spotkaliśmy więcej znajomych Ines i popłynęliśmy na wyspę Cijin. Zjedliśmy tam pyszny lunch z owoców morza i po raz pierwszy udało mi się spróbować żabie udka. Kolejny przysmak zaliczony :)

Stół zastawiony seafood'em.



Do kupienia oczy rybne. Podobno dobre na zupę.



Różne "pyszności", tu akurat kacze głowy.


Kurze łapki.

Tajwańczycy chyba bardzo chcieliby być w Unii :) Tylko jaki kraj unijny ma taki symbol ? Czyżby Japonia? :-)

Mas fotos aqui




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz