piątek, 31 lipca 2009

Goodbye Burma

Podroz zbliza sie ku koncowi. Z Inle Lake 15-godzinna podroz busem do Yangonu.
W czasie jazdy czeste przystanki, bo kolo nawala, wiec ciagle stukaja, dmuchaja, wymieniaja. Przyjazd do Yangon o 4 w nocy. To juz normalka ze o tak zbojeckiej porze trzeba wysiadac.
Dworzec autobusowy w Yangon jest poza miastem, wiec jeszcze pol godziny jazdy trzesacym busem miejskim. Takiej dziurawej drogi jak tutaj to chyba nigdzie nie ma.
A w Yangon wszystko plynie, ze zwiedzania nici. Wyszlismy rano z zamiarem zwiedzania, po godzinie sie rozlalo, MOOOOOOOOOONSUUUUUUUUN. Woda plynie ulicami. Znalezlismy schronienie w kawiarni pod parasolem, tylko ze byl troche dziurawy. Spedzilismy tak ze 2 godziny popijajac herbate z mlekiem kondensowanym. W koncu nie widzac szans na koniec ulewy, przebieglismy do hotelu. Tak przemoklismy, ze trzeba bylo sie rozgrzac winem miodowym kupionym na straganie w drodze do Yangon, w wytwarzanym w Shan State.
Niektorzy tak sie chowaja przed deszczem.
Wiele z Yangonu nie zobaczylismy. A to znaczy ze trzeba tam wrocic :)
Teraz sobie siedze w Bangkoku w kafejce. W koncu po dwoch tygodniach internet i sygnal w komorce :)
Wieczorem jedziemy do Laosu.

Birma-Inle Lake

Czas w Nyaung Shwe nad jeziorem uplynal na czyszczeniu butow i ubran z blota.
Ola czas spedzila w lozku, a my w trojke wynajelismy lodke i oplynelismy ciekawsze miejsca na jeziorze. Najpierw market podobny jak w Kalaw, tylko wiecej pamiatek dla turystow. Jedna pani gonila mnie przez caly targ probujac wcisnac jakies naszyjniki.
Pozniej lodka zabrala nas do miejsc gdzie wytwarzaja materialy i ubrania, lodzie, srebro, parasolki, papierosy. W kazdym miejscu najpierw pokazywali jak sie co wytwarza, a pozniej mozna bylo kupic te wytwory. Odwiedzilismy tez jedna swiatynie, plywalismy po wioskach na wodzie, gdzie domy stoja na palach i przy kazdym stoi lodka. Takie mini-Wenecje tyle ze drewniane.
Widzielismy kobiety z dlugimi szyjami, ktore normalnie zyja w Kayah State, a tuta jest ich tylko kilka. W tamtejszych wioskach kobieta jest uwazana za ladniejsza jesli posiada dluga szyje. Dlategp kilkunastoletniz dziewczynkom zaklada sie na szyje metalowe obrecze. Z wiekiem zakladaja ich coraz wiecej. W rezultacie kobiety te maja szyja ok. 10cm dluzsze niz przecietny czlowiek i dzwigaja na sobie ok. 8kg metalu. Gdyby zdjely obrecz to glowa opadlaby na bok. W wieku 80 lat obrecz sie sciaga i wtedy owijaja sobie szyje szalikiem, zeby utrzymac glowe na swoim miejscu.
Dziwny jest ten swiat...
Na koniec poplynelismy do klasztoru, gdzie mnisi ucza koty skakac. W nagrode za pokaz skokow koty dostaja przysmaki, ktore chyba zawieraja jakies ziolo, bo po zjedzeniu go wszystkie pozasypialy tam gdzie staly. Lukasz twierdzi ze to cat mint.
Tu sie wytwarza parasolki.

Wioska na wodzie.

"Wytwornia" papierosow.


Panie z dlugimi szyjami.


"Ulica" w wodnej wiosce.


Skaczace koty.

Plantacja pomidorow.










Birma-Kalaw i trekking do jeziora

W Kalaw spedzilismy o 1 dzien dluzej niz planowalismy, bo przewodnik Jimmy nalegal abysmy zobaczyli targ w wiosce. Tak naprawde chyba chcial troche odpoczac, bo dzien wczesniej tez wrocil z wedrowki. Mimo wszystko warto bylo zostac. Targ bardzo interesujacy z mnostwem roznosci do jedzenia, picia, ubrania itp...
Zobaczylismy tez swiatynie w jaskini i swiatynie bambusowa. No i w koncu odpoczelismy od upalow. Nawet wieczorem dlugie spodnie zalozylam.
Stacja benzynowa w Kalaw.

Targ w Kalaw.

Jeszcze raz targ.


Czas ruszac w droge. Przed nami ponad piecdziesieciokilometrowa wedrowka do Inle Lake.
Czesc bagazu wyslalismy samochodem, a wzielismy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, 2 plecaki, ktore trzeba bylo nosic na zmiane.
Grupa 10-osobowa: 3 Francuzki, dwojka Belgow, Niemka i nasza czworka.
Wedrowka trwala 3 dni i 2 noce. Raz spalismy w wiejskim domu. "Jadalnia" umieszczona zostala nad pomieszczeniem dla wolow, a "sypialnia" na strychu, na podlodze. "Prysznic" na zewnatrz-miska z woda otoczona betonowa scianka.
Druga noc w klasztorze. Znowu toaleta -drewniany domek w lesie, prysznic-pompujesz wode ze studni i polewasz sie miska, tylko zimna woda i jeszcze padajacy deszcz. O 5 rano pobudka mnisimi spiewami (codziennie o tej porze mnisi sie modla). Wszyscy turysci spali razem na podlodze, woda z sufitu kapala, bo cala noc lalo. Elektrycznosci brak, kolacja przy swiecach i o 9 wszyscy do lozek...
........BEZCENNE......
a karta Mastercard za nic nie zaplacisz :-)
Jimmy mial swojego cooking man'a, ktory na nas czekal na kazdym postoju i przygotowywal pyszne jedzonko.
Chodzilismy raczej po pagorkach z nie gorach. Wyszlismy z 1300m n.p.m. a skonczylismy na 900m n.p.m. Najwiekszym problemem byl deszcz i straszliwe bloto. Niektorzy zapadali sie w bloto po kolana, inni zjezdzali na pupie :-)
Ostatniego dnia Jimmy i 2 Francuzki pojechali pick-up'em, a nas wyslali z kucharzem. Kucharz kondycje mial lepsza niz Jimmy, wiec nasz przegonil porzadnie. Ponad 4 godziny szybkiego marszu w blocie, bez przerwy. Gdy dotarlismy do jeziora padalismy z nog. Wsiedlismy na lodke ktora nas przewiozla przez jezioro do wioski, gdzie bagaze juz na nas czekaly.
Przewodnik Jimmy pokazujacy jak rosnie zielona herbata.

Jeden z przystankow w wedrowce. Dworzec kolejowy. Zakupy robisz bez wychodzenia z pociagu, same do ciebie przychodza.

Dzieci w szkole podstawowej.


Birmanskie dzieci uwielbiaja pozowac do zdjec.
Twarze maja posmarowane mazidlem ktore ponoc dobrze wplywa na cere. Cos w tym jest bo nie udalo nam sie zobaczyc Birmanczyka z pryszczami.


Nasza "sypialnia"

"Prysznic"


Tedy szlismy.

Po polach ryzowych tez trzeba przejsc.


Kobiety sadzace ryz.


Dzieci w jednej z wiosek po drodze.


Klasztor w ktorym spalismy.





Birma-Mandalay

Co to za zwyczaj, ze wszystkie autobusy dalekobiezne wyjezdzaja po poludniu i docieraja na miejsce o 3-4 rano. Wyspac sie czlowiekowi nie pozwola.
Mandalay, duze miasto, ale duzo do zwiedzania tam nie ma.
Dostal nam sie pokoj z klimatyzacja, ale dowcip polega na tym, ze klima dziala wtedy gdy jest rzadowy prod, czyli rzadko i z czestymi przerwami. Generalnie kazdy hotel, sklep ma swoj generator, bo rzad dostarcza prad tylko 12 godzin dziennie. Na ulicy noca egipskie ciemnosci. Jedynie swiatla z domow i restauracji rozswietlaja okolice.
Powloczylismy sie troche po okolicy, trafilismy na market z mnostwem owocow, warzyw, ciuchow i innych roznosci.
Dotarlismy do klasztoru, mnisi zaprosili nas do srodka. Jeden troche mowiacy po angielsku oprowadzil nas po klasztorze, pokazal jak sie ucza i modla. Pozniej znalezli sie inni mowiacy po angielsku i nawet nie zorientowalismy sie, gdy siedzielismy na lawce otoczeni przez dziesiatki mnichow w pomaranczowych ciuszkach wypytujacych nas o wszystko. Czasem trudno sie bylo dogadac, bo ich angielski raczej plynny nie byl, a akcent strasznie dziwny. Ale jakos udalo sie porozumiec. Byli bardzo ciekawscy i zabawni. Wszyscy chcieli sie wymieniac emailami, zeby pozostac w kontakcie. Okazuje sie, ze mnisi sporo czasu spedzaja w kafejkach internetowych :)
Ten pick-up jest chyba troszke przeladowany.

A ten jeszcze bardziej :)

Mniszki zbierajace jedzenie.


Mnisi na lekcjach.


Otoczone przez mnichow :))))))))))))))
Bylismy tez w nielegalnym "teatrze", ktory miesci sie w domu lokalnych Birmanczykow tzw. Moustache Brothers. Slyna z przedstawien, w ktorych wysmiewaja sie z rzadu i rezimu. Juz kilka razy byli aresztowani i uwalniani. Lonely Planet polecal ich przedstawienia, wiec sie wybralismy, ale troche to przereklamowane. Troche mowili o sytuacji politycznej, troche o kulturze Birmy.

To wlasnie jeden z braci.
Drugiego dnia w Mandalay wiekszosc czasu zajelo nam wdrapywanie sie na Mandalay Hill i podziwianie widoku stamtad. Na gore wchodzi sie po tysiacu (albo kilku tysiacach!!!!!!!) schodow i to boso, bo jest tam swiatynia, a w swiatyniach buty zakazane.
Ulice Mandalay o 15, dzieci wychodza ze szkoly, ludzie z pracy, samochody stoja w korkach i trabia...


Widok na Mandalay ze wzgorza.
Nastepnego dnia wycieczka do okolicznych wiosek. Taksowkarz bardzo dobrze mowil po angielsku i ciekawie opowiadal. Dawal nam wskazowki, jak unikac oplat dla wladzy na ktore turysci czesto sie natykaja. Zabral nas do Sagaing, Inwa i Amarapura. Glownie zwiedzanie swiatyn i klasztorow, wiec mam ich juz powyzej uszu.
Glowna atrakcja w Amarapura jest most z drzewa tekowego, najdluzszy na swiecie.

Tak wygladaja taksowki w Mandalay

Ola w stroju kobiety z Chin State, gdzie turysci wstep maja tylko ze specjalnym pozwoleniem, wiec bylismy tylko w muzeum poogladac zdjecia ludzi tam zyjacych. Kobiety sobie robia na twarach tatuaze zeby sie oszpecic i uchronic przed porwaniem. Im ladniejsza dziewczyna tym wieksza szansa, ze ktos ja porwie na zone.

Dzieci uwielbiaja jak sie im robi zdjecia i potem moga je poogladac.


Na most tekowy dotarlismy tuz przed zachodem slonca.




Znowu poznalismy mnichow i znowu chcieli sie wymieniac emailami.

Ostatniego dnia w Mandalay wstalysmy z Ola o 5 rano, zeby pojechac do Pyin U Lwin. Chlopcy zdezerterowali i odmowili wstania o takiej porze. Pojechalysmy pick-up'em, ktory dziala tu jako jeden ze srodkow publicznego transportu. Zazwyczaj do takiego pick-up'a pakuje sie ludzi i ladunkow ile wlezie plus 2 razy tyle na dach. Jechal z nami zolnierz w pelnym umondurowaniu wiozacy w koszyku koguta. A w drodze powrotnej siedziala obok mnie pani, ktora wymiotowala do woreczka. W sumie nie ma sie co dziwic, bo droga taka wyboista...
Pyin U Lwin nazywane jest "mala Anglia". Maja mini Big Bena, budynki kolonialne i dorozki ciagnione przez male kucyki. No i angielska pogode. Po raz pierwszy od kilku miesiecy zmarzlam.

Dorozki w Pyin U Lwin.

"budka telefoniczna"


Tak sie w Birmie podrozuje.
Tego samego dnia wieczorem wzielismy autobus do Kalaw. Chyba najgorsza z dotychczasowych podrozy autobusem. Droga kreta, wyboista, kierowca ciagle trabil, a pani obok znowu wymiotowala...










Welcome to Burma!!!

15 lipca godz. 8 rano- ladowanie w Yangonie na lotnisku, ktore zupelnie nie pasuje do reszty kraju. Terminal nowiutki, czysciutki, blyszczacy. Wsiadamy do taksowki i po kilku minutach czysciutki terminal znika, a pojawia sie brud i bieda.
Ruch prawostronny, od niedawna, a wiekszosc samochodow i autobusow pamieta czasy kolonialne i ma kierownice po prawej stronie. Takze przy wyprzedzaniu kierowca trabi i mruga swiatlami. Poza tym ma pomocnika, ktory stoi po lewej i mowi czy mozna wyprzedzac.
Taksowkarz dzwoni do cinkciarza, zeby przyniosl pieniadze do wymiany. Oczywiscie odbywa sie to nielegalnie, po po kursie rzadawym za dolara dostaniesz kilka kyatow, a na czarnym rynku 1000.
"Dworzec autobusowy" w Yangon- dworzec to okreslenie dosc wyszukane dla tego zabloconego placu zapchanego starymi autobusami i "kasami" biletowymi w drewnianych barakach.
To wlasnie wspomniany wyzej "dworzec".
Faceci ubrani w longyi, dlugie do ziemi spodnice. Taksowkarz twierdzil, ze nie nosi pod spodem bielizny, bo lubi jak mu luzno :-) No i wygoda przy sikaniu. W trakcie jazdy zapytal nas czy moze zrobic "pipi", po czym wyskoczyl na trawke, kucnal i gotowe. Trzeba przyznac, ze jest to rozwiazanie wygodne, po przy tutejszych toaletach trzeba sie niezle nagimnastykowac, zeby nie wybrudzic spodni.
Kobiety nosza na glowach kosze z towarami, dobry sposob na proste plecy.
Zycie tutaj toczy sie jakby w innym swiecie, troche jak na dzikim zachodzie, albo w jakims matrixie. To wszystko ma swoj niesamowity klimat.
Mielismy troche czasu do autobusu, wiec taksowkarz wzial nas na przejazdzke po miescie i pokazal 2 swiatynie i biale slonie.
Autobus do Bagan z klimatyzacja, wiec "full wypas" :-). Do polowy zapakowany pasazerami, a do polowy kartonami i tobolami. Jako jedyni biali wzbudzamy spora sensacje.
No to jedziemy. Jak narazie droga calkiem dobra (ale to tylko niewielki frangment jak sie okazalo przy dalszych podrozach), posrodku niczego, wszedzie pola. Nagle przerwa "na sikanie", wszyscy wyskakuja i obok autobusu kucaja. Mezczyzni i kobiety, wszyscy razem. Komicznie to wyglada, ale nie mam odwagi zrobic zdjec.
Nastepna przerwa na kolacje i o 1 w nocy na kawe... Jeszcze w miedzyczasie przekraczanie granicy prowincji i kontrola paszportowa.
3:40- ladowanie w Bagan.
Pierwszego dnia w Bagan wypozyczylismy rowery i jezdzilismy wsrod pagod. Nie sposob zwiedzic 4000 swiatyn, ani zapamietac ich nazw.
Przy kazdej swiatyni dzieci sprzedaja pamiatki, pocztowki i napoje. Gdy nie chcesz kupic to nawet prosza, zeby wymienic za szampon, perfumy, ubrania. Przyjechalismy troche nieprzygotowani. Trzeba bylo im przywiezc jakies prezenty.
Porozdawalismy to co mielismy, gumy do zucia, kawe, bransoletki kupione w Bangkoku za grosze, male szamponiki, ale przydaloby sie wiecej.
Na zachod slonca wyszlismy na swiatynie, skad widac cala okolice i tysice pagod tonacych w swietle zachodzacego slonca. znowu mnostwo dzieci sprzedajacych pamiatki.
Pytaja skad jestesmy
-z Polski
-jeden dolar, prosze, dziekuje (to umieja powiedziec po polsku).
Jedna dziewiecioletnia dziewczynka umie liczyc po polsku. Niektorzy wyjmuja polskie zlotowki i prosza zeby im to wymienic na kyaty. Dostali zlotowki od polskich turystow, twierdzac ze kolekcjonuja pieniadze z roznych krajow i teraz je probuja wymienic. Kazdy sposob jest dobry na zdobycie kilku dodatkowych kyatow. A dodatkowe kyaty to dodatkowe jedzenie.
Chcialoby sie cos kupic od kazdego, kazdemu cos podarowac...
Nastepnego dnia wynajelismy bryczke konna, bo jeden dorozkarz strasznie nas meczyl, ze nas obwiezie po okolicy. Zabral nas do swiatyn i klasztorow bardziej odleglych od miasta, gdzie trzeba jechac po piaszczystych miekkich drogach, wiec na rowerze nie za bardzo. Znowu ogladalismy posagi buddy i malowidla na scianach.
Niedawno w Bagan wybudowano wieze widokowa, z ktorej widok pewnie niczym sie nie rozni od widoku ze szczytu kazdej pagody. Dorozkarz wspomina, ze nalezy ona do rodziny generala i pyta czy chcemy isc na gore. Zdecydowanie nie chcemy. Zamiast wspierac rezim piecioma dolarami od lebka, lepiej kupic wiecej pamiatek od dzieciakow pod swiatyniami.

Widok na tysiace swiatyn w Bagan.

Sa z kamienia, niekatore wykonczone zlotem. Na kilkudziesieciu km2 wyrastaja sposrod drzew stupy buddyjskich swiatyn.


Najpiekniej wygladaja o wschodzie i zachodzie slonca, kiedy promienie odbijaja sie od zlotych szczytow. Zdjecia nie potrafia przedstawic ani procenta tego widoku...



Najwiekszy banknot w Birmie to 1000 kyatow, odpowiadajacy 1 dolarowi. Po wymianie pieniedzy mielismy "portfele wypchane kasa", doslownie :)


Zachod slonca nad Bagan.

Jeden z birmanskich srodkow transportu-bryczka konna.

Trishaw, kolejny birmanski srodek transportu.

"Dworzec autobusowy" w Bagan i "taksowki" czekajace na pasazerow.

Czy to nie wyglada jak jakis western?????????????


Biuro podrozy...

Kobiety wracajace z zakupow.