wtorek, 24 lutego 2009

Hong Kong 7-10 luty

Pierwszym przystankiem w Azji stał się Hong Kong (nie licząc Pekinu, gdzie mieliśmy przesiadkę, ale nic poza lotniskiem nie widzieliśmy).

Widok z samolotu przed lądowaniem w Hong Kongu.


Pierwsze wrażenia były szokujące. Zatłoczone ulice, wszędzie sami skośnoocy, chińskie napisy i charakterystyczny okropny zapach. Z lotniska do centrum, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, dojechaliśmy autobusem i w trakcie wysiadania przeżyliśmy pierwszy szok. Nasz autobus został niemal zaatakowany przez osobników pochodzenia arabskiego, którzy od razu dostrzegli białych turystów i za wszelką cenę chcieli nam zaoferować nocleg w jednym z ich „wspaniałych” hoteli. Nie pomogły tłumaczenia, że mamy juz rezerwacje i nie jesteśmy zainteresowani. W końcu udało się odnaleźć nasz hostel, który, jak większość tanich noclegowni, mieścił się w Chungking Mansions, olbrzymim wieżowcu-labiryncie. Przewodniki turystyczne nazywają go „zmorą każdego turysty przybywającego do Hong Kongu” i rzeczywiście coś w tym jest. W jednym budynku zlokalizowanych jest kilkadziesiąt hosteli i tanich hoteli.




Nasz czteroosobowy pokój z „dużymi” łóżkami okazał się klitką o wymiarach ok. 2 x 2m z łazienką, w której na niecałym metrze kwadratowym zmieszczono prysznic, umywalkę i toaletę. Pozornie niemożliwe, ale „pozory mylą”. Jak widać na załączonym obrazku nie ma rzeczy niemożliwych.


Pomysłowe wykorzystanie przestrzeni w łazience. Można jednocześnie brać prysznic i załatwiać inne potrzeby :-)




Pierwszy dzień, a właściwie popołudnie, upłynęło na zwiedzaniu okolicy w której mieszkaliśmy czyli półwyspu Kowloon, skąd rozlega się świetny widok na wyspę Hong Kong ze wszystkimi jej wieżowcami. Najpiękniej jest w nocy, kiedy wszystkie budynki są kolorowo oświetlone.

Wyżej widok na wyspę Hong Kong o zmierzchu, a niżej to samo „by night”.


Dzień drugi 8 luty: wyprawa na wyspę Hong Kong.
Z półwyspu Kowloon na wyspę Hong Kong można dostać się promem, lub metrem. Szybciej jest metrem, ale na promie można podziwiać widoki, więc wybraliśmy. Przy wyjściu z promu-pierwsza niespodziankaJ Nagle poczułam klepanie po plecach i gdy się odwróciłam zobaczyłam znajomego Francuza-Remy’ego. Poznaliśmy się w Hiszpanii, gdzie mieliśmy praktykę w tej samej firmie. Teraz on też wybierał się na wymianę do Australii i postanowił zrobić sobie kilkudniową przerwę w Hong Kongu. I tak zupełnie przypadkiem wpadliśmy na siebie na ulicy. Świat rzeczywiście jest mały.

Dowód na to, że świat jest bardzo mały...znajomy Francuz spotkany przypadkowo w Hong Kongu:)

Remy miał akurat tego dnia inne plany, więc się umówiliśmy na wieczór i udaliśmy się na zwiedzanie wyspy. Poza wieżowcami , główną atrakcją na wyspie jest Victoria Peak, szczyt z którego rozlega się widok na całe miasto. Można się tam dostać kolejką linową, która jedzie pod bardzo ostrym kątem i trzeba się mocno trzymać, żeby nie przelecieć przez szybę. Do stacji kolejki dojechaliśmy najdłuższymi na świecie ruchomymi schodami (ponad 700m długości). Składają się one z kilku części, więc w trakcie jazdy można zejść. Rano od 6 do 10 schody jadą w dół, aby ludzie mieszkający na wzgórzach mogli się dostać do pracy w wieżowcach, zaś po 10 zaczynają jechać w górę. Cała wycieczka trwa kilkanaście minut.
Na szczycie udaliśmy się na spacer, aby obejrzeć widoki ze wszystkich stron. Poniżej kilka fotek.



Kuweta dla psów, bo przecież piesek nie może robić kupy gdzie popadnie.

Na dół zeszliśmy pieszo, pokręciliśmy się po wąskich uliczkach, chcieliśmy wyjechać na górę któregoś z wieżowców, ale wszystko było zamknięte. Może dlatego, że była to niedziela, albo że było już późno.

Codziennie o 20 odbywa się pokaz świetlny. Wszystkie wieżowce oświetlane są wtedy kolorowymi światłami i przez kilka minut migają, zmieniają kolory itp. Trochę źle to zaplanowaliśmy, właśnie w tym czasie znajdowaliśmy się na wyspie, a zdecydowanie lepszy widok musiał być z półwyspu.


Piętrowy tramwaj na ulicy Hong Kongu.

Po powrocie na Kowloon udaliśmy się na night market, czyli wynalazek typowo azjatycki. Jest to niby zwyczajny targ, ale odbywa się wieczorem. Można tam spróbować przeróżnych lokalnych specjałów, niektóre już na sam widok zniechęcają do spożycia. Ale niektóre są całkiem smaczne.


Night market, jedzonko.





Kolacja na night market, chicken noodles.

Bycie turystą w Hong Kongu może być uciążliwe. Trudno jest przejść ulicą nie będąc zaczepianym przez sprzedawców wszelkiego rodzaju podróbek, lub oferujących inne usługi. Wszędzie słychać okrzyki: „copy bags”, „copy watches, Rolex Rolex”. Trzeba nauczyć się przechodzić obok nich i nie zwracać uwagi na te okrzyki.

Ulice Hong Kongu nocą.



Dzień trzeci-9 luty: Wielki Budda i chińska wioska


Z samego rana (znaczy około południa, bo różnica czasu jeszcze się dawała we znaki i nie byliśmy w stanie się obudzić przed 12) wzięliśmy prom na wyspę Lantau, na której nawiasem mówiąc znajduje się lotnisko. Dopłynęliśmy do wioski Mui Wo, a stamtąd wzięliśmy autobus do Ngong Ping, gdzie znajduje się klasztor Po Lin i wielki posąg buddy. Jest on zrobiony z brązu, ma ok. 30m wysokości i siedzi sobie na wzgórzu. Wkoło jest mnóstwo innych buddyjskich posągów, a pod wzgórzem klasztor Po Lin.

Big Buddha

Klasztor Po Lin


Znowu klasztor Po Lin

Wnętrze klasztoru. W świątyniach ludzie składają jedzenie w ofierze.

Następnie udaliśmy się do wioski Tai O, miejsca już mniej turystycznego i bardzo dziwnego. Mieszkańcy budują sobie domy ze wszystkiego co się do tego nadaje. Większość z nich to domy na palach. Okolica wygląda bardzo obskórnie, ale najlepsze jest to, że w każdym domu, przez otwarte okno lub drzwi widać telewizor plazmowy, małe dzieci biegają z komórkami i oczywiście w każdym domu jest komputer. To się nazywa kraj taniej elektroniki.






Wieczorem do Kowloon’u wrócilismy metrem i znowu odwiedziliśmy night market.
Następnego dnia mieliśmy płynąć do Macau.



10 luty- świątynia Wong Tai Sin i Macau
Tego dnia wreszcie udało nam się wcześnie wstać. Spakowaliśmy bagaże, bo do 11.30 trzeba było się wymeldować z hostelu i poszliśmy zobaczyć świątynię Wong Tai Sin. Chyba mieli wtedy jakąś wielką uroczystość, bo w okolicach świątyni było masę ludzi. Na stoiskach kupowali kadzidełka i różne dziwne rzeczy. Powietrze było wypełnione dymem z tychże kadzidełek, który okropnie gryzł w oczy i nos. Momentami wogóle nie dało się oddychać. Ruchem kierowali ochroniarze i pokazywali wszystkich kierunek poruszania się, żeby nie tamować przejść. Żeby wejść do świątyni trzeba było nieco poczekać. Byliśmy jedynymi białymi w tym miejscu, więc wszyscy się na nas podejrzliwie patrzyli. W środku można było „zapytać” buddę o przyszłość przy pomocy drewienek, które rzuca się na ziemię. Wszystkie instrukcje byłu po chińsku, więc dla turystów, tylko dla wtajemniczonych buddystów.




Stoisko z kadzidełkami i innymi cudeńkami.

Wszędzie ten dym.

Zmęczeni dymnymi oparami wróciliśmy do hostelu, zabraliśmy bagaże i udaliśmy się do terminalu promowego, skąd popłynęliśmy do Macau.
Tutaj więcej zdjęć z Hong Kongu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz