poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Filipiny-tarasy ryżowe

Pokonanie odległości ok.300km z Manili do Banaue zajęło 10 godzin. Wsiadając do autobusu zauważyliśmy popękane szyby i zastanawialiśmy się czy przeżyjemy tą podróż. Później okazało się, że nasze obawy nie były bezpodstawne. Wąska, kręta, górska droga, kierowca-szaleniec próbujący bić rekordy prędkości. Raz prawie wypadliśmy z drogi, ale koniec końców dojechaliśmy w całości. Nawet trochę udało się pospać. O 7:30 wylądowaliśmy w Banaue, miejscowości na północy wyspy Luzon, w regionie słynącym z tarasów ryżowych. Gdzieś czytałam, że są nazywane ósmym cudem świata. Tam od razu rzucili się na nas kierowcy jeepneyów oferujących podwiezenie do Batad, gdzie znajdują się tarasy i gdzie mielismy zostać na nocleg. Rozbieżność cenowa była ogromna, więc wraz z nowopoznanym Koreańczykiem udaliśmy się najpierw na śniadanie. Był to dobry pomysł, gdyż w międzyczasie wszyscy turyści już zniknęli i przewoźnicy nie mając klientów zaczynali oferować znacznie niższe ceny. Zdecydowaliśmy się na podróż dwoma tricyclami. W jednym Adam i Rafał, a w drugim Koreańczyk, Ola i ja. 12km-ponad godzinę jazdy-wydaje się śmieszne, ale dla motorka wiozącego 4 osoby i bagaże na dachu to i tak nie lada wyzwanie.


W drodze do Batad, z nowym znajomym Koreańczykiem.

Dotarliśmy do Batad Junction, bo tricycle nie mógł dalej wyjechać. Stamtąd mieliśmy do wyboru 2 godziny wędrówki lub podwiezienie autem. Wybraliśmy to drugie, zawiózł nas do siodła i tam juz nie było wyboru tylko 45 minut pieszo przez dżunglę. Po dotarciu do Batad ujrzeliśmy prześliczną dolinę z tarasami ryżowymi na zboczach. Słoneczna pogoda i lekki wiatr powodowały, że pola ryżowe przybierały różne odcienie zieleni. Znaleźlismy zakwaterowanie, wynegocjowaliśmy super tanią cenę i poszliśmy zwiedzać okolicę.

Najpierw przechadzka przez las tropikalny, następnie po murkach oddzielających różne poziomy tarasów zeszliśmy do wioski z bambusowymi chatkami. Tylko gdzieniegdzie były domki z blaszanym dachem. Potem pokonaliśmy setki schodów w górę i w dół i dotarlismy do przepieknego wodospadu. Posiedzieliśmy tam trochę delektując się widokiem i szumem spadającej wody. I znowu setki schodów w górę i w dół, ścieżki wśród ryżu, spacer po dżungli. Akurat dotarliśmy do noclegowni, gdy zaczęło padać. Zim ny prysznic w łazience-budce z widokiem na dolinę...bezcenne. potem pyszna obiadokolacja na tarasie z widokiem na pola ryżowe i pierwsza w życiu tropikalna burza. Po nocy spędzonej w autobusie i cały dniu wędrówek, wcześnie do łóżka, bo następnego dnia dalszy ciąg przygód.


Wioska wśród ryżu.


Generalnie pierwsze wrażenia z Filipin bardzo pozytywne. Strasznie mili ludzie, wszyscy nas zaczepiają i pytają skąd jesteśmy, zwracają się do nas przez Sir i Mum, co mi osobiście wydaje się przesadnie uprzejme. Wogóle to wszyscy super mówią po angielsku, chociaż między soba rozmawiają w języku filipino i jeszcze mają całą masę swoich dialektów. Manilę fajnie zobaczyć, ale nie na długo, bo po kilku dniach zaczyna męczyć.

Szkoda było opuszczać Batad. Śliczne miejsce, mili ludzie, żyją z dala od cywilizacji, cicho, spokojnie, tylko na dłuższą metę chyba to trochę nudne.

Pobudka przed 7, żeby zdążyć na jeepneya o 8:30, godzinna wspinaczka przez dżunglę do Batad Saddle, skąd odjeżdzają jeepneye. Udało nam się załapać na jazdę na dachu. Te samochody mają chyba nieograniczoną pojemność, a jak pojemność wewnątrz się kończy to zawsze pozostaje siedzenie na dachu. My dobrowolnie wskoczyliśmy na dach, bo przecież taka okazja. Może się więcej nie powtórzyć. Basi dostało się bardzo „wygodne” miejsce z oparciem w postaci worka z pustymi butelkami po bardzo popularnym tu piwie San Miguel. „Masaż San Miguelem z widokiem na dżunglę-bezcenne” :-) 3 dni później nadal odczuwałam skutki „masażu” na plecach, a na pupie ślady po rurkach na których siedzieliśmy.

Jak widać jeepney ma nieograniczoną pojemność.

Nasz wehikuł.


Po godzinie szaleńczej jazdy po wąskiej, wyboistej drodze dotarliśmy do Banaue. Tam szybkie śniadanko i minibusem do Bontoc. Adam i Rafał znowu siedzieli na dachu z paczkami, workami i innymi bagażami, bo święta blisko, więc ludzie przewozili całą masę różności. Ola i ja tym razem w środku. Znowu było trzęsąco, wyboiście, ale ze ślicznymi widokami. W pewnym momencie bus został zatrzymany przez żołnierzy uzbrojonych conajmniej jakby byli w środku pola bitwy. Jakby nigdy nic przysiedli się do nas, podjechali kilka kilometrów i wysiedli. Pomachali nam, uśmiechnęli się i sobie poszli. Niestety nie zgodzili się, aby im zrobic zdjęcie. Dziwny jest ten kraj...

Po dotarciu do Bontoc okazało się, że w mieście trwa festiwal, zatrzymaliśmy się tam na chwilę, wstąpilismy do muzeum przedstawiającego życie tubylców w przeszłości. Gdy doszliśmy na „dworzec” powiedziano nam, że za chwilę odjeżdża ostatni jeepney do Sagady i już jest pełny. Kierowca zaoferował nam jazdę na dachu i plandekę do przykrycia, bo zaczęło padać. Nie mając innego wyjścia przystaliśmy na propozycję. W ostatniej chwili ktoś wrzucił do środka worek z ryżem, więc bez zastanowienia wskoczyłam na niego i spędziłam tak ponad godzinna podróż, znowu z wstrząsami.

Był to dzień pełen przedziwnych podróży, zabawnie było.

Więcej zdjęć tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz