poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Filipiny-Manila

Ostatnie 16 dni spędziłam na Filipinach, dostęp do internetu był bardzo ograniczony, więc teraz postaram się nadrobić zaległości w relacjach z podróży.

3 kwietnia ok. godziny 16 wylądowaliśmy w Manili, znaleźliśmy transport do hostelu, co nie było łatwe, gdyż do autoryzowanych taksówek z taksometrem była olbrzymia kolejka. Chcieliśmy wziąć jedną z nieautoryzowanych, ale ci z kolei rzucali masakryczne ceny i wmawiali nam, że do hostelu jest daleko (a było 3km). W końcu znaleźliśmy busika, który jechał w okolice hostelu i to za 80 pesos (taksówkarz chciał 700!!!).
Hostel okazał się niezaciekawy. Dormitorium polegało na łóżkach ulokowanych w korytarzu, zimna woda, żadnego lockera na bagaż, więc wszystkie cenne rzeczy trzeba było nosić ze sobą. Zostawiliśmy bagaż w hostelu i udaliśmy się na poszukiwanie obiadokolacji. Podjechaliśmy do centrum jeepneyem, zjedliśmy w koreańskiej knajpie pyszne i pikantne (!!!) jedzonko i pozwiedzaliśmy okolice. Po drodze wstąpiliśmy na piwo do baru z muzyką live, gdzie większość gości to podstarzali biali faceci i zabawiające ich młode Filipinki. Po jednym piwie zmienilismy lokal na milutki drewniany bar, prawie jak na plaży z piwem za 32 peso czyli 2,40zł
:-) Siedzieliśmy na zewnątrz i ciągle podchodziły do nas małe dzieci chcące coś sprzedać, albo po prostu proszące o pieniądze.

Zrobiło się późno, byliśmy zmęczeni, więc złapaliśmy jeepneya do hostelu i poszliśmy spać.

Kilka słów o filipińskim transporcie publicznym. Składa się on z:

Jeepney- pierwsze pochodziły od amerykańskich jeepów pozostałych po wojnie i dostosowanych do przewożenia pasażerów. Są pomalowane na kolorowe graffiti, często z napisami typu „Jesus loves you”, „God is your way” itp.


Jeden z wieeeeeeeeelu jeepneyów na ulicach Manili.

Tricycle- motor lub rower z doczepionym wózkiem mogącym pomieścić 2 pasażerów, w porywach trzech (trzeci siedzi za kierowcą), chociaż nasze doświadczenia dowodzą, że jego pojemność też może się zwiększyć w miarę potrzeb.


Tricycle.

FX-vany działające jak taksówki, ale bez taksometrów i zawsze trzeba negocjować cenę.

W Manili są 3 linie metra naziemnego, które wydaje się najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę koszmarne korki w mieście, ale nie wszędzie da się nim dojechać.

Poza tym są zwykłe taksówki i autobusy ciągle stojące w korkach.


Drugiego dnia w Manili poszliśmy na cmentarz chiński. Po drodze zostaliśmy „zaatakowani” przez filipińskie dzieci, które chciały abyśmy im robili zdjęcia.



Jeden 5-6-letni chłopczyk zaproponował mi „you wanna sex?”. Tylko nie wiem czy chciał mi zapłacić czy żebym ja jemu zapłaciła. W sumie nic dziwnego w kraju, gdzie w oknach większości barów stoją skąpo ubrane GRO’s (guest relations officer) zachęcające, aby wejść do środka.

Później poszliśmy do Intramuros-stare miasto otoczone murami.

Kalesa-pojazd dla turystów w Intramuros.

Po dwóch tygodniach na Filipinach widok uzbrojonego policjanta, ochroniarza czy strażnika nie robi już wrażenia, tylko zazwyczaj nie zgadzają się oni na zdjęcia. Ten się zgodził.

W Intramuros można znaleźć park, fortecę, a obok Polski Konsulat Generalny.


Następny punkt programu-park Rizala.

Kolacja w miłej knajpce z widokiem na zatokę i wieczorem na piwko. Najpierw do baru o nazwie Skorski, daliśmy się wciągnąć, bo facet na ulicy zachęcający ludzi do wejścia twierdził, że właściciel jest Polakiem. Później do innego baru, gdzie przypadkiem trafilismy na happy hours i przy zakupie 3 piw Red Horse, kolejne 3 były za darmo. Zapowiadało się bardzo fajnie, skończyło się niemiło, gdyż barman chyba postanowił nas upic i oszukać. Najpierw twierdził, że 3 dodatkowe piwa są gratis, a później na rachunku umieścił wszystkie i miał nadzieje, że pijani nie zauważymy. Najwyraźniej nie przewidział możliwości Polaków i nie spodziewał się, że będziemy jeszcze w stanie dodawać. W każdym razie udało nam się postawić na swoim. Później jeszcze kierowca taksówki FX próbował nas oszukać, ale nie daliśmy się. Trzeba na każdym kroku uważać, bo wszędzie chcą wyrolować turystów.

Plan na mastępny dzień był prosty: wziąć busa do Banaue, gdzie są tarasy ryżowe. Jednak pozornie łatwe zadanie- kupienie biletu na autobus okazało się bardzo skomplikowane. W Manili nie ma jednego dworca autobusowego, tylko mnóstwo firm przewozowych, każda ma swój dworzec w innej części miasta, a przemieszczanie się między nimi to prawdziwy koszmar. Prawie godzinę zajęło nam dotarcie do firmy, która miała mieć autobusy do Banaue, ale okazało się, że już tam nie jeżdżą. Podano nam nazwę innej firmy, z dworcem na drugim końcu miasta. Po drodze podawano nam jeszcze mnóstwo innych wersji, z których większość okazała się fałszywa. Wtedy poczułam frustrację tą całą Manilą. Jest głośna, brudna, niezorganizowana, żar leje się z nieba, wszędzie tłok i wogóle koszmar. Na dodatek pierwszej nocy pogryzły mnie komary i zrobiły mi sie ogromne bąble, niektóre ropiejące. Wtedy zatęskniłam za domem, albo chociaż akademikiem w Taipei. Ale to tylko chwilowe niezadowolenie szybko przeszło. W końcu przeszkody trzeba pokonywać, a wyzwania to przygody...

Po kilku godzinach znaleźliśmy dworzec firmy „Autobus” i kupilismy bilety na nocny bus do Banaue. Przez to całe zamieszanie nie zdążyliśmy do Makati, ale jeszcze będzie na to czas.


Zakorkowana ulica Manili.

Bazar w Manili.

Więcej fotek z Manili tutaj.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz