wtorek, 21 kwietnia 2009

Puerto Galera i Taal Volcano

Niestety nadszedł dzień kiedy trzeba było opuścić cudowne Boracay. Tym razem nie samolotem, lecz promem do Roxas na wyspie Mindoro. 5h na promie, trochę męczące ale widzieliśmy delfiny i znowu poznałam nowych miłych ludzi- czternastoosobową filipińską rodzinę podróżującą jednym vanem. W Roxas przesiedliśmy się do przeładowanego minibusa. Kierowca tak nas poupychał, że siedzieliśmy ściśnięci jak sardynki, no ale każda dodatkowa osoba to dodatkowa kasa dla niego. Bagaże wylądowały na dachu. Po wąskiej wyboistej drodze kierowca jechał jak wariat. Nie wiem jak to się stało, że nie zgubiliśmy żadnego plecaka. Minibus dowiózł nas do Calapan, skąd musieliśmy się dostać do Puerto Galera, gdzie czekała już na nas Siwa. W normalnych warunkach (czyt. w ciągu dnia) pokonanie 40km odległości między tymi miastami nie stanowi problemu. Ale, że dotarliśmy do Calapan pod wieczór, publiczne jeepenye już nie kursowały. I tu pojawiły się schody.

Opcja wynajęcia jeepneya lub vana jedynie dla naszej czwórki odpadła z powodów finansowych. Po 2 tygodniach nieustannego podróżowania bylismy „lekko spłukani”, a kierowcy najwyraźniej znowu postanowili nas uważać za dzianych Amerykanów, na których można łatwo zarobić.

W końcu znalazł się tricycle i jego kierowca, który zgodził się zabrać 4 osoby z bagażami za akceptowalną, choć nadal wygórowaną, cenę. Przedsięwzięcie z pozoru niewykonalne, ale jak to mówią nie ma rzeczy niemożliwych. Oczywiście bez problemów się nie obyło. Już na starcie dostaliśmy mandat za przeładowanie, bo Adam siedział na dachu. Nadal zastanawiamy się czy nie była to ustawiona akcja, żeby wyciągnąć od nas jeszcze kasę na mandat, bo zbyt dziwnie to wszystko wyglądało. Po akcji z policją właściciel tricycla kazał nam się przesiąść do nieco większego motoru należącego do jego brata i wyruszyliśmy w podróż prawie jak z filmu grozy. Jeden motor musiał uciągnąć nas czworo plus bagaże, plus kierowca i jego pomocnik, który na zakrętach balansował, bo tylne koło ocierało o błotnik. Momentami podjazd pod górę był tak stromy, że motor nie dawał rady, więc chłopcy zeskakiwali pchać (Adam na bosaka, bo postanowił naśladować Cejrowskiego i przez 5 dni nie wkładał butów). Reflektory w motorze szwankowały i kilka razy zgasło światło. Zatrzymywaliśmy się wtedy i słyszeliśmy tylko głośne dźwięki dżungli. Podróż w takich warunkach trwała chyba 3 godziny, ale wydawała się wiecznością. Była przerażająca, ale zarazem ekscytująca. Kolejne niezapomniane przeżycie do sporej już kolekcji.

W końcu dotarliśmy do Puerto Galera, gdzie Siwa czekała z wynajętym domkiem. Rano okazało się, że nie możemy zostać na następną noc, bo domek już był zarezerwowany. W sumie dobrze, że tak wyszło, bo, po wizycie na Boracay, Puerto Galera nas rozczarowało. Nie jest tam aż tak źle, mają piaszczystą i skalistą plażę i pewnie gdybyśmy tam pojechali przed Boracay to by nam się podobało.


Puerto Galera.

Tzw. Bangka

Tego samego dnia wzięliśmy bangka- rodzaj łódki- do Batangas, stamtąd autobus do Tanauan i jeepney do Talisay, miejsca wypadów na wulkan Taal. Tym razem poszło zadziwiająco sprawnie. Znaleźliśmy całkiem niezły nocleg, tylko przed pójściem spać trzeba było pozbyć się karaluchów, bezczelnie biegających po pokoju. Rano wynajętą łódką popłynęliśmy na wulkan. Jest on położony na jeziorze, a w środku krateru wypełnionego wodą ma malutką wysepkę. Na szczycie strasznie śmierdzi siarką, a po drodze na szczyt można zobaczyć parę z podziemnych gorących źródeł. Wulkan jak wulkan, po wszystkich atrakcjach jakich doświadczyliśmy w ciągu ostatnich 2 tygodni, nie robił juz tak dużego wrażenia. Mimo to fajnie było go zobaczyć i zmęczyć się wspinaczką na górę, przy żarze lejącym się z nieba.


Wulkan Taal

Droga na wulkan.


Następnie pojechaliśmy do Manili. Zwiedziliśmy jeszcze Makati-dzielnice finansową, zupełne przeciwieństwo reszty Manili. Nie ma tu slumsów, jest czysto, na każdym rogu ochroniarze i policja pilnująca porządku, piękne wieżowce i centra handlowe. Niby część Manili, ale całkiem inny świat. Wieczorem jeszcze zakupy i na lotnisko. Lot do Taipei mielismy następnego dnia rano, więc spędziliśmy noc na lotnisku. Całkiem fajnie się spało, po raz pierwszy w klimatyzowanym pomieszczeniu. Tylko o 5:30 zostałam obudzona przez obsługę, bo akurat była niedziela i odprawiali mszę w miejscu, gdzie spałam.


Makati.

Manila z lotu ptaka.


Tak się skończyła wspaniała filipińska przygoda. Już tęsknię za tym krajem i mam nadzieję, że tam jeszcze wrócę. Przez 2 tygodnie udało nam się zwiedzić jedynie część z wielu miejsc wartych zobaczenia, więc tym bardziej trzeba tam wrócić.

Fotki tutaj i tutaj.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz