niedziela, 26 kwietnia 2009

Tainan, Alishan, Kaohsiung


Wycieczka na południe zaczęła się dość nerwowo i pośpiesznie :) a to wszystko przez środową imprezkę i darmowe piwa... ale chyba można zrozumieć, że ktoś (znaczy ja :)) nie usłyszał budzika o 6 rano, po tym jak 3 godziny wcześniej się położył spać. Mimo to udało się zdążyć na autobus i po 5 godzinach, z których większość przespaliśmy dotarliśmy do Tainan.
Miasto to kiedyś było stolicą Tajwanu. Właściwie niczym szczególnym nie różni się od innych tajwańskich miast, no chyba tylko największym skupieniem świątyń na km kwadratowy :) Po pół dnia oglądania świątyń mieliśmy ich już naprawdę dosyć. Miasto jest znacznie mniejsze i spokojniejsze od Taipei. Nie ma tylu ludzi na ulicach, ani takiego ruchu, a ludzie chyba też rzadziej widują turystów, bo wszyscy się za nami oglądali. W jednej świątyni widzieliśmy chińskie czary. Pewna pani chyba próbowała wyleczyć nogę jakiegoś faceta i wykonywała przy tym przedziwne akrobacje i odgłosy. Nie mieliśmy pojęcia o co w tym chodziło, ale fajnie było popatrzeć.

Chihkan Towers w Tainan.



W Tainan spędziliśmy noc, a następnego ranka udaliśmy się do Chiayi, skąd startuje Alishan Forest Train. Jest to kolejka wąskotorowa, która odległość 71km z Chiayi do Alishan pokonuje w trochę ponad 4 godziny. W tym czasie przejeżdża przez 3 strefy klimatyczne, startuje z wysokości 30m n.p.m. i wyjeżdża na wysokość 2216m n.p.m., pokonuje przy tym mnóstwo mostów i tuneli, przy tym strasznie trzęsie. Skorzystanie z toalety w trakcie jazdy to niezłe wyzwanie :)
Część trasy ok. 500m trzeba przejść pieszo, gdyż po ulewach obsunęła się ziemia i tory się zawaliły.


Stacja kolejki w Alishan.

Na torach kolejki.

Po dotarciu do Alishan, znaleźliśmy nocleg w hostelu katolickim. Okazało się, że mają tam polskiego księdza, ale mieszka w jakiejś innej miejscowości, więc go nie poznaliśmy.
Następnie poszliśmy oglądać las ze starymi, gigantycznymi drzewami.


Gdzieś w lesie Alishan.


Podobno każdy, kto jedzie do Alishan musi tam zobaczyć wschód słońca. Nie chcąc byś gorszym, też zdecydowaliśmy się na pobudkę o 4 rano i godzinną wspinaczkę na szczyt, ponad chmurami. Warto było. Byliśmy wyżej niż najwyższy szczyt w Polsce, a przed nami rozlegał się fantastyczny widok na prawie-czterotysięczniki, których jest tam całkiem sporo.

Tuż przed wschodem słońca.

Wschodzi...

No i wzeszło...

Ponad chmurami... jak widać nie trzeba wsiadać do samolotu, żeby wznieść się ponad chmury.


Dzięki pobudce o tak wczesnej porze, mieliśmy naprawdę dłuuuugi dzień. Po obejrzeniu wschodu słońca i zejściu na dół, zjechaliśmy do Chiayi, tym razem autobusem, który jest 2 razy tańszy niż kolejka. Stamtąd pociągiem do Kaohsiung. Jest to drugie największe miasto Tajwanu i największy port tego kraju (należy też do największych na świecie).
Miasto bardzo mi się podobało, sprawia wrażenie bardziej nowoczesnego i czystego niż Taipei. No i pogoda znacznie lepsza.

W Kaohsiung znajduje się Tuntex Sky Tower, 85-piętrowy wieżowiec, zanim zbudowali Taipei 101 był najwyższy w Tajwanie. Wogóle to jest też w czołówce najwyższych na świecie, gdzieś ok. dwudziestego miejsca.

Najpierw popłynęliśmy promem na wyspę Cijin zobaczyć latarnię morską i plażę. Zjedliśmy tam smażone kraby na targu rybnym.
Wydawało mi się, że w takim dużym mieście powinno być dużo turystów. Tymczasem tubylcy zachowywali się jakby po raz pierwszy widzieli białych ludzi. Co chwilę ktoś chciał sobie robić z nami zdjęcia. Nigdy bym nie przypuszczała, że można być tak popularnym jedynie z powodu koloru włosów i skóry :-)
Wieczorem poszliśmy nad rzekę w centrum. Bardzo miłe miejsce, jakiego brakuje w Taipei. Wzdłuż brzegów jest masę kafejek i barów, deptaki pełne ludzi, a po rzece można się przepłynąć łódką. Podobno kilka lat temu rzeka ta była ściekiem, ale miasto postanowiło ją oczyścić i zagospodarować. No i efekt jest całkiem zadowalający.
Nad rzeką zupełnie przypadkiem spotkaliśmy Polaka-Kanadyjczyka. Podszedł do nas i zagadał, twierdząc, że zawsze zagaduje białych, bo rzadko ich tam widuje. Gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, zaczął mówić po polsku, z kanadyjskim akcentem. Kolejny dowód na to, że świat jest mały.

Love River, Kaohsiung.

W nocy wzięliśmy nocny bus do Taipei. Ciekawe, że autobus jedzie 5 godzin, a pociąg 7. Są jeszcze High Speed Trains, które tę odległość pokonują w 1,5 godziny, ale kosztują 3 razy więcej...



Dzisiaj po południu jeszcze wybraliśmy się z Siwą do National Palace Museum. Znajdują się tam skarby wywiezione z Chin przez Chiang Kai-Sheka i jego ekipę. Całkiem niezła kolekcja chińskich "drobiazgów".


Fotki tutaj.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz