poniedziałek, 16 marca 2009

Taichung i Sun Moon Lake

"That's been the most weird weekend"...słowa Eryki dobrze opisują naszą wycieczkę do Taichung.
Erica to Amerykanka z Minessoty, główny pomysłodawca tej wycieczki.
Wyjechaliśmy w sobotę rano i już na początku zaczęły się niespodzianki. Okazało się, że nie ma dla nas miejsc w autobusie (było nas ośmioro) i musielibyśmy czekać na następny 3 godziny więc stracilibyśmy dużo czasu. Zdecydowaliśmy się więc na trasę z przesiadką. W mieście gdzie mieliśmy się przesiąść pojawił się problem, gdyż wszystkie nazwy były jedynie po chińsku, a jak się później okazało nasz hostel był na kompletnych peryferiach miasta i w musieliśmy się przesiadać kilka razy. Pewien miły pan na dworcu autobusowym mówiący nieco po angielsku wytłumaczył nam jak dotrzeć na miejsce. Chyba nie za bardzo wierzył, że sobie poradzimy, bo zadzwonił do kierowcy autobusu do którego mieliśmy się później przesiadać i poinformował go, gdzie ma nas zawieźć. Cała akcja wyglądała jak jakaś gra w podchody. Na kolejnych przystankach dostawaliśmy kolejne instrukcje poruszania się, nie zawsze jasne, bo tylko jedna osoba z naszej grupy mówiła nieco po chińsku (Sachi).
W autobusie zostaliśmy poczęstowani ciasteczkami "sun cakes", typowymi dla tego regionu, przez zupełnie przypadkowych ludzi, którzy usłyszeli jak rozmawialiśmy o wspomnianych ciasteczkach. Dochodzę do wniosku, że poza Taipei ludzie są o wiele bardziej otwarci i przyjaźni.
Po dłuuuugiej podróży w końcu dotarliśmy do hostelu, zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy w miasto. Andy, buddy Eryki pochodzi z Taichung i w ten weekend akurat był w domu, więc nas oprowadził po mieście. Postanowił, że musimy spróbować najbardziej niezwykłych i typowych dla Taichung potraw. W ten sposób zjedliśmy mnóstwo przedziwnych przysmaków. Na początek pikantne noodle. Andy poradził abyśmy wzięli medium spicy, ale nawet to było tak pikantne, że prawie niemożliwe do przełknięcia. Rafałowie niemal łzy zaczęły lecieć. A później jeszcze były krewetki grillowane w całości, nadziewane słodkie ziemniaki, "typowe" ciastka, lody i mnóstwo innych dziwactw.
Wszędzie wzbudzaliśmy sensację. Ludzie robili nam zdjęcia. Spotkaliśmy grupkę ludzi rozdających "free hugs", ogólnie było zabawnie i sympatycznie. W Taipei wszyscy są raczej przyzwyczajeni do obcokrajowców i nie zwracają na nas aż takiej uwagi. W Taichung na każdym kroku wszyscy okazywali nam sympatię i zainteresowanie.
Na koniec Andy poprosił swojego kuzyna, aby zabrał nas samochodem na wzgórze, z którego rozciągał się widok na całe miasto nocą, a póżniej odwiózł nas do hostelu. Jacy oni wszyscy są mili.

Tłumy na night market w Taichung.

Tylko niektóre pyszności.

Tego pana spotkaliśmy na ulicy.

Krewetki z grilla, mniam mniam, tylko dlaczego ona na mnie patrzy...

W takich warunkach można podróżować :) Zastanawialiśmy się dlaczego bilet autobusowy jest tak drogi...no cóż za luksus się płaci, a opcji mniej luksusowej nie ma.

Następnego dnia rano pojechaliśmy nad jezioro Sun Moon Lake. Andy znowu nas zaskoczył. Gdy spotkaliśmy się z nim na dworcu autobusowym z zamiarem kupienia biletów, powiedział "załatwiłem wam samochód" i wskazał na 2 auta czekające na nas i to jeszcze za cenę niższą nić autobus. Naszymi szoferami było starsze małżeństwo. Przez całą drogę nawijali po chińsku i wogóle się nie przejmowali, że ich nie rozumiemy. Próbowaliśmy ćwiczyć w praktyce to czego się nauczyliśmy na zajęciach, ale nasza wiedza jest jeszcze zbyt mała. Najlepiej radził sobie Ricardo (z Chile), wyjął swojego elektronicznego tłumacza i sprawdzał każde słowo, żeby podtrzymywać konwersację.
Dotarliśmy nad jezioro i postanowiliśmy pospacerować wkoło. Najpierw udaliśmy się do wioski, skąd mieliśmy wziąć autobus powrotny do Taipei. Okazało się, że w ostatnim nie ma miejsc dla nas wszystkich, więc musieliśmy wracać wcześniejszym.
Pospacerowaliśmy nieco nad brzegiem, w 7eleven zaopatrzyliśmy się w jedzenie i piwo, usiedliśmy nad brzegiem i delektowaliśmy widokiem.
Wszystko co dobre szybko się kończy. Trzeba było wracać do Taipei, bo niektórzy następnego dnia mieli zajęcia. Po powrocie jeszcze załapaliśmy się na barbecue organizowane dla nas przez organizację studencką.

Sun Moon Lake.

Ekipa rowerzystów spotkana na szlaku nad jeziorem.

Powyżej nasza pani szofer, a poniżej pan szofer i Sachi (z USA) ćwicząca swój chiński.


Więcej zdjęć tutaj





1 komentarz: